A więc* zmiany, końce, początki i powroty są wpisane w nasze losy. Całe życie podróżujemy za ludźmi, nauką, odpoczynkiem, pracą, kulturą, usługami, towarami, poszukiwanym lub znalezionym szczęściem. Częściej lub rzadziej, bliżej lub dalej, na krótko lub na długo, samotnie lub w grupie, własnymi nogami lub różnym środkiem transportu. Zdążamy ku nieuniknionemu, pożądanemu lub zaplanowanemu. Dosłownie i w przenośni ewoluujemy. Zmienia się nasze życie i zmieniamy się sami. Oby zawsze na lepsze. Czasem cel podróży jest przejściowy, po to tylko, by wykorzystać zmiany w dalszym życiu.
Moje dotąd zewsząd poukładane, zaplanowane i przeanalizowane życie pewien czas temu zagubiło się, żeby odnaleźć siebie na nowo. Na chwilę porzuciłem starą wirtualną tożsamość, jedyną w jakiej wydawało mi się, że mogę względnie być sobą. Porzuciłem drugi i trzeci etat związany z moimi pasjami, w zamiarze jednak nie zrywając z pasją.
Zamieszkałem na górze Brokeback. Lekturom i filmom, przemyśleniom w głowie i na blogach oraz nowym znajomościom nieumiarkowanie poświęciłem się bez reszty. Tak wirtualnie, bez wychodzenia z domu, bo dotąd tylko na tyle byłem gotów.
Być może długo mi zeszło z oczyma i uszami pochylonymi do środka mojej duszy. Przyznaję się bez bicia, że przez tę chwilę, te kilka ostatnich miesięcy, moja prawdziwa, homoseksualna orientacja seksualna stała się dla mnie problemem, główną cechą postrzeganą przez samego siebie, tematem numer jeden i motywem przewodnim, najważniejszą częścią własnego życia. Może dotąd nie była często czynem, ale i tak żyła tak wieloma myślami. Ot, po prostu wcześniej nigdy jej nie było, zawsze przed tym uciekałem, odkładałem na później, spychałem w niebyt.
Potrzebowałem tego, takiego przerzucenia w wirtualną skrajność. Po prostu, przez tę chwilę w moim życiu naprawdę musiałem odzyskać siebie, w pewnym sensie wrócić do podstaw, by zrozumieć i zaakceptować siebie takiego, jakim zawsze byłem. Z ostrożności i doświadczenia, nie powiedziałbym raczej, że to już skończony proces, takie słowa rzucałbym na wyrost. Myślę jednak, że wszystko jest na dobrej drodze.
Znalazłem tutaj znacznie więcej, niż spodziewałem się kilka miesięcy temu, pisząc od serca pierwszy wpis. Troszeczkę poznałem piękne Dusze pięknych Ludzi, nieśmiele dostrzegłem zalążki piękna w moim własnym niedoskonałym, lecz równie godnym szacunku jak innych życiu. Za każde wsparcie mówię: Bóg zapłać. Jednakże, nie byłbym sobą, nie prosząc o więcej. Proszę wszyscy bądźmy lepsi dla siebie i naszych otoczeń, nawet jeśli my lub nasze otoczenie inaczej postrzegamy pewne sprawy. W kontekście tematu przewodniego niniejszego bloga wywołanego jedną z cech mojej nieskromnej osoby: szanujmy się bez względu na orientację seksualną.
Powrót może oznaczać radość z ponownie odwiedzanych twarzy i miejsc albo odkrycia nowych pośród starych. Powrót może oznaczać początek nowego życia albo koniec starego. Bowiem życie nie kończy się, lecz odmienia.
Dziś w piątek 29 czerwca tak wiele rzeczy się zmieniło. W życiach wielu. W naszych życiach.
Czas rozpocząć odmienione życie, czerpiąc najlepsze ze starego i nowego zarazem. Odzyskać siebie i powrócić do prawdziwego życia. Nie wiem, czy Ktoś zechce mnie takiego zwykłego, jakim jestem. Ale chciałbym Go wreszcie poznać.
OneRepublic, Good Life z albumu Waking Up, 2009
nagranie: AOL Sessions, 2011
Pokonywanie własnej przeszłości bywa trudniejsze, niż wydaje się ludziom obok, zwłaszcza gdy sami mieli inną albo już ją przeszli. Masz problem? No i co z tego?! Inni mają gorzej, a i tak sobie radzą. Inni mieli tak samo i sobie poradzili. Tylko dlaczego ja nie potrafię... Dlaczego to tak długo trwa... Jak wiele i jak długo można to znosić... Jakże łatwiej jest się poddać wobec wypalonych nadziei i marzeń, niż wziąć racjonalnie sprawy w swoje ręce...
Znam to doskonale. Gdy cierpliwość, wiara lub nadzieja w lepsze jutro wyczerpują się, mam ochotę poddać się. Zamknąć się w łazience, schować pod kołdrą, ukryć przed wzrokiem ludzi, jak najdłużej nie pokazywać się światu. Spędziłem tak niemal całe życie z głową schowaną w piasek, unikając pewnych decyzji albo posługując się protezami innych.
Wiem jednak, że siła do mierzenia się z naszymi problemami znajduje się w nas samych. W naszym mózgu, umyśle, wnętrzu, sercu, duszy... Czasem trzeba jedynie odnaleźć w sobie motywację. Cel, którego nie stracimy z oczu. Myśl, która pozwoli wytrwać, gdy będzie gorzej. Bo wszystko przyjdzie w swoim czasie, ale nie szybciej.
Czasem warto znaleźć duchowe wsparcie. Bratnią duszę, która doradzi. Promień światła, który pokieruje, gdy przyjdzie noc. Bo po każdej nocy przychodzi dzień. W to chcę wierzyć. O ten dzień chcę walczyć, choć zbroja licha, a rycerz brzydki i niewprawiony w boju. Nic poza nadzieją mi nie zostaje. Nawet gdy nadzieja gaśnie, żyję nadzieją, że ją odzyskam. Ludzie są mocni. I ja mogę. Pomimo przeszłości.
Przeszłość ukształtowała naszą psychikę. Doświadczenia i zaniechania młodości kreowały naszą dorosłość. Nie było dobrych i złych wyborów, było samo życie. Trwa dalej.
Próbując zgasić gorejący żal z lat niebycia, szukając we wspomnieniach z młodości jego przyczyn, nie znajduję nic poza niesłusznym poczuciem gorszej inności z powodu odczuwania pociągu do własnej płci oraz nieatrakcyjności własnego ciała. Te kompleksy wpłynęły istotnie na moje poznawanie i przeżywanie seksualności, emocji i uczuć. Wytworzyły zahamowania, które nie pozwalały ukierunkować ich na zewnątrz. Skrzywiły psychikę. Przez lata uciekałem i wszystko nieudolnie tłumiłem. Jedyny pocieszający jest fakt, że nikt tego nie rozumie.
Przestałem uciekać i tłumić. Bomba tyka, ale nie mam doświadczenia. Na błędach uczę się odróżniać pragnienia od emocji i uczuć. Nie wiedziałem, jak bardzo się w tym zatracę i jak bardzo kogoś rozczaruję. Chciałem zapomnieć, jak bardzo niedoskonałym i ułomnym człowiekiem jestem, ale moja ślepota i głupota same o mnie się upomniały.
Czuję
się samotny. Tak po prostu, brak mi faceta. Nie mam tu u mnie na
miejscu przyjaciół, którym mógłbym się wygadać, a do powiedzenia na razie mam tak dużo. Ale jeszcze bardziej brak takich,
którym wreszcie nie musiałbym nic mówić, bo rozumielibyśmy się bez słów. Nie narzekam. Ci, co są, też są wspaniali.
Chciałbym nie popełniać błędów, które nie przystają komuś w moim wieku i zawodzie (tia, co ma piernik do wiatraka...). Chciałbym umieć rozpoznawać to, czego nie odróżniam. Być na tyle odważnym, by szybko i łatwo przełamać własne zaszłości. Na tyle cierpliwym, by dokładnie badać grunt, nim postawię tam stopę i dam postawić jego. Na tyle roztropnym, by nie zatracić się w emocjach i wyobrażeniach. Na tyle uważnym, by mówić i milczeć, co i kiedy warto. Na tyle spontanicznym, by uzewnętrzniać emocje i uczucia takimi, jakie naprawdę są, a nie tworzyć kolejną maską poprzez słowa, którymi chciałbym się posłużyć. Na tyle spostrzegawczym, by czuć oddech za sobą.
Nie chciałem rozczarowywać ani zawieść. Nikogo. Czuję się jak gówniarz, który nie wie, czego tak naprawdę chce... Podmiotem mojego zauroczenia stał się Ktoś, ale ja też się takim stałem dla Kogoś innego (i zupełnie nie przyjmuję rwanej aluzji). W obu przypadkach głupio się zachowałem. Byłem tak naiwnie szczeniacko nieświadomy wszystkiego, co się właśnie dzieje... Beznadziejnie głupi jestem... Jakże bardzo chciałbym prawdziwie żyć wcześniej, żeby umieć słuchać, mówić, milczeć... W każdą stronę...
Serce przyspieszyło, pociekły łzy. Chciałem wszystko odwlec, ale niecierpliwość i wrażliwość na piękno duszy i ciała nie ułatwia...
Potrzebuję wytchnienia, odmiany. Jeśli już zwariowałem, to do czego jeszcze mogę być zdolny. Boję się samego siebie. Nie rozumiem tego, co się dzieje. Nie wiem, co dalej. Potrzebuję wsłuchać się w głos duszy i rozumu. I serca.
W pracy doczekałem się spodziewanej dyskusji z inicjatywy Koleżanek o współpracownikach płci męskiej, którzy nam się podobają z wyglądu. Wśród nich ten, przy którym mój gejradar pika. Być może zupełnie bezpodstawnie, ale o tym jeszcze nie rozmawialiśmy.
Idę do łóżka ze zmysłowym Bułgarem. Zatapiam się w jego zapachu.
Moje Brokeback miało być miejscem, do którego uciekam by rozmyślać o sprawach, o których moje realne otoczenie nie chce słuchać, tak mi się przynajmniej wydawało na początku. Po drodze uczyniło się zeń świadectwo mojej drogi oraz miejsce wymiany poglądów. Na jeden z komentarzy chcę szerszej odpowiedzieć.
Do niedawna chciałem postrzegać siebie jako heteroseksualnego mężczyznę, który wystawiony na próbę przez Boga odczuwa fizyczną i psychiczną potrzebę bliskości z mężczyznami (absolutnie NIE uważałem się za geja), a brak takiego popędu seksualnego w stronę kobiet chciałem uważać za stan przejściowy, dopóki nie wykształcą się we mnie „prawidłowe” potrzeby. Zdecydowanie nie akceptowałem prawdy. Z homoseksualnych odczuć próbowałem się nawet spowiadać (dziś wyspowiadać chciałbym się z tego, że to odrzucałem ― ironia losu...), ale zamiast pokuty dostałem sugestię, aby zająć się jakąś dziewczyną. Całe szczęście, że nigdy nie posłuchałem, bo tylko bym taką i siebie skrzywdził.
Lata jednak mijały, a tu nic. Jak byłem homoseksualny i nie byłem heteroseksualny, tak w najmniejszym stopniu nic się nie zmieniało, pomimo dobrowolnego cenzurowania wrażeń i emocji. Dziś wiem, że nic innego spotkać mnie nie mogło. Zaakceptowałem jedyną (dla niektórych niewygodną) prawdę, jaka istnieje, że jestem gejem. Szkoda, że zrobiłem to tak późno, ale cieszę się z tego, co jest.
Powyższe piszę któryś raz z rzędu na blogu, bo czytają go różne osoby. Dla akceptujących swoją orientację seksualną gejów moje dawne rozterki będą być może śmieszne i żałosne, na pewno niepotrzebne, ale każdy z nas wychodził z nich po swojemu w swoim czasie, a niektórzy szczęśliwi nawet nie zdążyli w nie popaść. Ja czas rozterek mam już za sobą, z chęcią porozmawiam z powątpiewającymi w dar, który zesłał Bóg.
Dla wszystkich pozostałych powinien mieć znaczenie fakt, że nie mówi to gość z chwilowym przeczuciem i zachcianką. Dorastałem do wszystkiego przez całe dorosłe życie.
Moim powołaniem nie jest życie w samotności, celibacie ani czystości. Dla większości ludzi nie jest. Jestem istotą czującą, wrażliwą i emocjonalną. Nie jestem aseksualny, nie jestem jak suchy martwy głaz. Potrzebuję kochać i potrzebuję być kochanym. Psychicznie i fizycznie. Nie zamierzam tego rozdzielać. Nie zamierzam realizować własnego życia wbrew naturze. A tę przestałem kwestionować.
Wspominałem już, że miłością można darzyć różnych adresatów: rodziców, rodzinę, naród, bliźnich, Boga. Niektórzy miłują pieniądze i rzeczy. Brakuje jeszcze wszechogarniającej ciała i dusze miłości dopełniającej dwoje ludzi między sobą w całość. Każdy człowiek jest stworzony do miłości. Przed tym do niedawna uciekałem, z tego będę się musiał tłumaczyć na Sądzie Ostatecznym. W końcu świadomie otworzyłem umysł i serce na świat, prawdę, w moim przypadku na płeć męską.
Zaakceptowanie prawdy nie zmieniło mojej wiary w Boga. Dalej wierzę. Dalej z Nim rozmawiam (ergo: mówię do Niego w myślach i szukam odpowiedzi w codziennym życiu). I wciąż czuję, że tak miało być.
Jako katolicki ex-pseudoheteryk dostrzegałem(!), a jako katolicki gej nadal dostrzegam, stanowisko społeczeństwa i magisterium Kościoła rzymskokatolickiego wobec homoseksualizmu. Pomimo słabych prób poprawności nie piętnującej ludzi lecz czyny, czułem i czuję wciąż zbyt dużo nienawiści i wrogości. Po prostu udawana tolerancja Oponentom nie wychodzi. Moją odpowiedzią jest miłość. Szanuję i miłuję wszystkich rzucających kamieniami, bo nie rozumieją.
Moim skromnym zdaniem, wszystko rozbija się o miłość i krzywdzenie ludzi. Nie łatwo to zrozumieć ani wytłumaczyć.
Myśli, pragnienia, potrzeby, odczucia, popęd płciowy ― związane z osobami tej samej płci (tj. homoseksualne) ― podobno tkwią w każdym człowieku bez względu na orientację seksualną, która jest tylko nazwaniem pewnych skrajności, pewnego niezmiennego jądra. Różny jest jednak stopień ich obecności, różna realizacja.
U większości ludzi dominuje heteroseksualizm, ale bezsprzecznie u pewnej grupy osób dominuje homoseksualizm przy braku heteroseksualizmu (do takich sam należę). Są i tacy, u których oba popędy współistnieją (biseksualizm), jak i tacy, u których odczucia takie są bardzo nikłe (aseksualizm).
Nie znaczy to jednak, że trwałej orientacji heteroseksualnej nigdy nie towarzyszą myśli homoseksualne. Przelotnie może tak dziać się w trakcie dojrzewania, a w dorosłości może tak się stać wobec wypalenia się dotychczasowego życia seksualnego (poszukiwanie nowych bodźców seksualnych).
Czym innym są jednak homoseksualne zachcianki w trakcie heteroseksualnego związku, a czym innym po prostu homoseksualna orientacja. Pierwszych można nie realizować, zmiana drugiej jest niemożliwa, a wyparcie ryzykowne.
Czym innym jest bowiem odczuwanie popędu płciowego, a czym innym jego realizacja. Doskonale wiem, że każdy popęd seksualny, szczątkowy czy nawet dominujący, można w sobie tłumić, nie dawać mu możliwości realizacji. Pytanie tylko, jakim kosztem i jak długo. I czy wypierając się go wystarczająco długo, nie ryzykujemy, że kiedyś wybuchnie gwałtowniej w sposób niewłaściwy, krzywdzący ludzi. Czy nie lepiej być sobą, zamiast udawać, skoro maski nie przynoszą szczęścia nikomu, ani nam ani innym, a w perspektywie dłuższego życia prawda i tak znajdzie ujście, tym razem jednak powodując wymierne straty. Wybór, jak żyć, powinien należeć do samego zainteresowanego, a NIE jego otoczenia.
Popęd seksualny jest naturalny, to czysta biologia, której nie da się oszukać. Można się z nią jednak oswoić i nauczyć z tym żyć. Można ułożyć swoje życie z drugim człowiekiem, bez względu na jego płeć. Można prawdziwie kochać, bez względu na płeć. O ile się akceptuje siebie i tę drugą osobę. O ile zamiast nienawiści do samego siebie i innych ludzi gromadzi się w sobie pokłady miłości. Bez względu na to, czy się planuje realizowanie popędu płciowego, czy nie. Nikt nie ma prawa oczekiwać takiej nienawiści, nawet do samego siebie.
I tu wkracza pytanie, na ile dostępna komuś seksualność jest dominująca, czy mamy potrzebę walczenia z nią. I czy walka przyniesie cokolwiek dobrego.
Dla mnie jako chrześcijanina-katolika kluczowe jest przykazanie miłości, które zostawił Jezus Chrystus.
Będziesz miłował Pana Boga twego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem. To jest największe i pierwsze przykazanie. Drugie podobne jest do niego: Będziesz miłował bliźniego swego jak siebie samego. Na tych dwóch przykazaniach opiera się całe Prawo i Prorocy. (Mt 22,37-40)
Jeśli ja lub ktoś inny stawia mnie przed pytaniem: czy mam zaakceptować swoją orientację seksualną, odpowiadam: tak, oczywiście! Bo to jedyny odpowiedzialny sposób, w jaki mogę przejść życie nie krzywdząc innych. Nie skrzywdzę żony i dziecka, nie skrzywdzę siebie, nie skrzywdzę przypadkowych osób. A przy okazji mogę coś jeszcze osiągnąć. Muszę zaakceptować siebie, by nie nienawidzić innych ludzi. Pokochać siebie, by prawdziwie kochać innych ludzi.
Natomiast to, czy do kresu mych dni wytrzymam w seksualnej czystości, to zupełnie inna sprawa. Skoro wiem, że dla mnie takie życie nie jest powołaniem, bo jestem tylko przeciętnym człowiekiem, pragnę zrealizować się w prawdziwej miłości do jednego człowieka. Jeżeli nie krzywdzę nikogo, nikt nie ma prawa odmawiać mi takiej miłości, o jakiej pisał św. Paweł z Tarsu.
Czym innym są incydentalne homoseksualne myśli przez heteroseksualną osobę, których realizacja ma prawo wzbudzać obrzydzenie w samej osobie, jak i jej małżonku czy dziecku. Jakież to szczęście, jeśli z natury taka osoba woli jednak płeć przeciwną i ma do czego wracać.
Natomiast czym innym jest dominująca homoseksualna orientacja. Jeśli nie chcę siebie ani nikogo krzywdzić moimi rozterkami i skutkami zrealizowanych pomyłek, nie mogę odrzucać prawdy. Jeśli jestem tak samo podatny na słabości jak wszyscy, nie łudzę się, że oczekiwana ode mnie przez Katechizm Kościoła Katolickiego czystość cokolwiek zmieni. Jeśli wystarczająco długo pożyję, pomiędzy czystością byłoby tak wiele upadków i tak wiele szkód na około, że nikt nie ma prawa oczekiwać, że się uda. Lepiej jak najszybciej ukierunkować swoje życie na realne cele.
Myślę, że u podstaw ultrakatolickiego podejścia do homoseksualizmu leży nieodróżnianie dominującej orientacji od incydentalnych potrzeb seksualnych. Mylenie rozwiązłości seksualnej z homoseksualizmem, a co ma piernik do wiatraka.
Różaniec zadość czyniący grzechowi sodomii… a któż zadość uczyni w ten sposób kamieniującym…
The Tallest Man On Earth, The Dreamer z albumu Sometimes The Blues Is Just A Passing Bird, 2010
Do wyoutowania został mi jeszcze Ojciec i czworo najbliższych znajomych (przyjaciół ― zwał jak zwał). Sam już nie wiem, czy powinienem Im mówić sam, czy nie zostawić nawet Ich na pastwę losu. Może lepiej, żeby dowiedzieli się z zaskoczenia albo z plotek? Zawsze mi się wydawało, że grono kilkorga najbliższych mi osób powinienem poinformować sam, jako wyraz zaufania, szczerości, lojalności wobec Nich.
Moje dawne życie zaczyna się o mnie upominać. I dobrze, bo bardzo tęsknię za Nim.
My ludzie czasem nie potrafimy ze sobą rozmawiać. Akuratnie wtedy, gdy chcielibyśmy być zrozumiani. Wbrew intencjom nie mówimy co chcemy, wbrew oczekiwaniom nie słuchamy czego trzeba. Jak bardzo potrafią skrzywdzić słowa, jak bardzo ich brak lub nadmiar potrafi wypaczyć sens. Czekamy na słowo, a słyszymy inne. Wcale nie czekamy, a i tak słyszymy je na siłę. I co z tego, że wszystko to wiemy, gdy i tak powielamy te same błędy.
Szukamy między wierszami kontekstu tam, gdzie go nie ma. Dopowiadamy brakujące naszym subiektywnym zdaniem słowa i wnioskujemy z całości niewysłowione wprost intencje. Na skróty tworzymy streszczenie wyobrażonego świata do jak najmniejszej liczby jak najprostszych słów, bo tak nam wygodniej i łatwiej. Na wszelki wypadek kurczowo trzymamy się tych słów, o których wydaje nam się, że jesteśmy ich pewni. A tak naprawdę nie jesteśmy pewni niczego i najważniejsze słowa przeciekają niepostrzeżenie przez ręce.
Za pomocą niedoskonałych słów wyrażamy emocje i uczucia, opisujemy to, co niedefiniowalne i abstrakcyjne. Poprzez słowa chcielibyśmy poznawać inne światy, życia, ludzi. Wydaje się nam, że za pomocą słów to wszystko możliwe. Że najbardziej bogate wnętrze i skomplikowany świat da się nimi wyrazić i poznać. Łudzimy się, że słowa odzwierciedlają czyny, a czyny idą za słowami. Lokujemy w nich konsekwencje i warunkujemy od nich zamiary.
Jak wiele słów chcielibyśmy dopowiedzieć, gdy to już niemożliwe, bo nikt nie słucha lub nie chce zrozumieć. Cofnąć niektóre z nich, bo skrzywdziły. Powiedzieć odpowiednio mądre, choć nie uczono nas ich dobierania. Mieć czas, by wysłuchać wszystkich. Czas, by wypowiedzieć wszystkie. Choćby alfabetycznie, w końcu pośród nich znajdą się i takie, które mieliśmy na myśli, które chce usłyszeć ktoś.
Françoise Hardy, Message Personnel z albumu o tym samym tytule 1973
Mam już dość słów. Własnych słów. Pragnąłem cudzych, ale nie znalazłem. Nie tu, nie teraz. Zgubiłem się w słowach. Nie wiem, kto je wszystkie pozbiera. Pozamiata pod dywan. Będą wystawać i przeszkadzać w chodzeniu. Lepiej byłoby je wszystkie stamtąd wytrzepać. Wyżyć się na dywanie, usuwając wszystkie zakurzone, które duszą. Albo wyprać, może ktoś kupi dywan bez nich jako nowy. Za grosze.
Jak bardzo brakuje mi osób, z którymi rozumiałbym się bez słów. Miejsc i sytuacji, w których nie potrzeba słów. W których nikt ich ode mnie nie chce, nie czeka, nie szuka. Nie wymaga cofania się do tego, co było lub nie było powiedziane. Po prostu jest. Brakuje mi takiej łąki w parku życia, na której stapiam się z przeszłością i przyszłością w teraźniejszości.
W której nie potrzeba metafor, by rozumieć ludzi i świat. W której nie wyleję już więcej łez. W której nie stracę zbędnych chwil, bo każda będzie upragniona.
Krzyczę, a nie otwieram ust. Płaczę, a nie zamykam oczu. Cierpię, a nie odczuwam bólu. Szepczę do ucha, którego obok nie ma. Przepraszam, dziękuję, proszę. Za niedoskonałość. Za piękno. O jutro.
Wystarczy już słów. Kurtyna dawno spuszczona, na widowni nie siedzi nikt z biletem. Tylko mysz wygląda z dziury w podłodze i nie rozumie, co bełkocze do siebie aktor. On też nie rozumie, zapomniał tekstu, zgubił sedno. Gaszą już światło. Cisza.
Ostatnio choroba, ból, śmierć i smutek wciąż towarzyszą i powracają w myślach. Takie jest życie, nie mamy wpływu na wiele rzeczy, na orientację, chorowanie, śmierć. Najważniejsze, żeby zdrowie było, a jak będzie, to reszta sama przyjdzie, zwykłem życzyć Ludziom, odkąd zmarła Mama... Kto nie przeżył choroby lub śmierci bliskiej osoby, ten nie rozumie głupich życzeń „zdrowia, szczęścia...” (zwłaszcza młodzież — przecież mnie też kiedyś irytowało, po co zdrowemu nastolatkowi stara ciocia życzy zdrowia...). Najważniejsze być samodzielnym i sprawnym, nie zależeć od innych, ale czasem nie mamy na to wpływu...
Najpierw choroby Mamy... Nigdy się nie poddawała, zawsze z opresji wychodziła obronną ręką... A miała ich tak wiele na swoim koncie, że chyba nawet ich wszystkich nie znam. Tylko ostatnia się jej nie udała. Przegrała walkę z rakiem po kilku latach leczenia. Nie wstawała z domowego łóżka przez wiele miesięcy, ledwo wyszła z tego, zaczął się nawrót. Odeszła sama, cichaczem wywieziona ze szpitala do hospicjum, żebyśmy nie protestowali... Już się tam nie obudziła, my nie zdążyliśmy Jej pożegnać...
Na pogrzebie przed zamknięciem trumny zostawiłem Jej obrazek z Sercem Jezusa, który dała mi gdy wychodziłem na maturę. Była przyjaciółka dziwiła się, że mogłem tak mocno przeżyć śmierć matki (nie, już nie mam o to pretensji). A przeżywałem jeszcze przez długie miesiące potem. Długo śniła mi się Mama w chorobie, zmęczona, wychudzona, w peruce... Jak koszmar powracał wątek odkręcania pogrzebu, bo w snach po swoim pogrzebie mama żyła, tylko my się pomyliliśmy... Oswojenie z myślą, że nie żyje, przyszło jakoś dopiero po roku. Koszmary przeszły. Z czasem śniła się zdrowa, sprzed choroby. Teraz nie śni się w ogóle...
Z perspektywy czasu widzę, jak bardzo nie byłem psychicznie gotów w młodości opiekować się Mamą. Potrzebowała mnie, ale ja już dawno uciekałem się w hobby, przed własną orientacją, przed problemami w domu. Gdy był na to czas, nie potrafiłem się zmobilizować i po prostu być przy niej i dla niej. Przez długi czas po Jej śmierci chciałem być woluntariuszem w hospicjum. Czekałem jednak, aż będę pewny, że tego chcę, że nie jest to tylko odreagowanie po śmierci bliskiej osoby. Choć potrzebę niesienia pomocy dalej czuję, dotąd nie zdecydowałem się. Najpierw musiałem uporządkować własne życie, żeby móc być dla cudzego życia u jego kresu. Jeszcze nie skończyłem.
Tato (i ciut ja, na ile niedoskonale potrafiłem) towarzyszyliśmy w chorobie Mamie. Dziś jednej Cioci towarzyszą w powolnym odchodzeniu skłócone córki. Jeszcze kilka dni temu innej Cioci towarzyszyła córka z wnuczką. Kolejną Ciocią od dwudziestu lat opiekuje się Córka skazana tym samym na staropanieństwo... I wymieniać jeszcze mógłbym długo, a o wielu podobnych przypadkach w mojej rodzinie przecież nawet nie wiem, mógłbym się co najwyżej domyślać...
Niemal wszyscy pomagamy, gdy najbliżsi bezsilni w chorobie potrzebują naszej pomocy. Czemu życie czasem zmusza nas do pełnienia wyniszczającej opieki dla naszych potrzebujących? Jakie są granice poświęcenia? Ile można przetrzymać?
Odwiedzałem Ciocię w szpitalu. Niby dobre warunki, niby miałaby jeszcze szanse na przeżycie z nowotworem, gdyby tylko chciała walczyć. A poddała się. Odmawiała jedzenia, picia, leków. Wszystko Ją bolało, płakała, przeklinała wszystkich, że chce umrzeć. Była wyniszczona, pokłuta, posiniaczona i opuchnięta od iniekcji. Zupełnie inny obraz niż poprzednio. Chciało mi się tam płakać, ale przetrzymałem.
Czy człowiek, póki w pełni niewątpliwie świadomy swojego losu, musi być zmuszany do walki z chorobą na siłę, gdy już nie czuje się na siłach, by walczyć, gdy w życiu tak wiele napatrzył się na innych chorych, że nie chce takiego trudu i cierpienia sprawiać swoim najbliższym? Że nie chce być od nich zależny? Chce aby żyli dalej, bez traumatycznych wspomnień z długiej agonii? Czy nie lepiej godnie pożegnać się, opuścić bliskich i odejść z tego świata, jeśli ratunku nie ma? Zarazem, czy człowiek może być pozbawiany nadziei, że bliski chory wyzdrowieje i przeżyje, że jeszcze będzie lepiej? Czy grzechem jest nie poddawać się i chcieć przedłużyć wspólne życie jak najdłużej? Nawet bł. Jan Paweł II odmówił uciążliwej terapii.
Kolejną Ciocią opiekowała się Córka z Wnuczką. Miała piękne, choć trudne życie. Zsyłka na Sybir, ciężka wyniszczająca praca. Przeżyła. Wróciła. Założyła rodzinę, ciężko pracowała na roli. Na starsze lata opiekowała się świątynią. Żal było patrzeć, jak była świadoma, że jest, ale nie pamiętała już nic, ani kim jestem, ani kim była moja Mama, ani co Ona sama robi; nawet wtedy taka bez wspomnień była taka serdeczna, jak zawsze, jaką chcę Ją pamiętać. Zarażała siłą woli i wiary. Zawsze miała świetną pamięć, często ze szczegółami opowiadała o swojej tułaczce po ZSRR, na szczęście zdążyłem to wszystko spisać.
Niestety zmarła, ale Jej pogrzeb był kolejnym wielkim spotkaniem rodzinnym. Jak bardzo mi brakuje moich krewnych, tych kontaktów, rozmów, choć tak ich mało. Ale to moje życie, wśród Nich i z Nimi czuję się jak ryba w wodzie... Tego nauczyła mnie Mama. Jakże bym miał od Nich uciekać, zrywać kontakty, zmieniać miasto lub emigrować za granicę, bojąc się odrzucenia przez Nich mojej prawdziwej orientacji seksualnej. Potrzebuję Ich. A nawet być może Oni faktycznie też potrzebują takiej duszy rodziny, która o wszystkich pamięta i wszystkich ma w sercu i głowie, choć w lesistym gąszczu można się już zgubić.
Wyzdrowieć zdążyło już dziecko Kuzynki. Myśli zakrzątał też zaprzyjaźniony bloger, oglądający szpital od środka; oby moje modlitwa i myśli pomogły Mu szybko wyzdrowieć. Myśli zakrząta też szczególnie Piękna Dusza i Ciało, błąkające się beze mnie po świecie; bo czuję się lepiej, gdy jest; bo czuję się gorzej, gdy Mu źle...
Czy ja byłbym gotów do poświęcenia się opiece dla moich najbliższych? W moim przypadku, tfu tfu, Ojca i kiedyś za wiele lat Mężczyzny mojego życia? Czy Oni zrobiliby to dla mnie? Nikt się na to nie godzi, ale to oczywiste, że jeśli nadchodzi potrzeba opieki, to dla Nich jesteśmy. Na dobre i na złe, w zdrowiu i w chorobie. Oby te ostatnie trzymały się z dala od naszych otoczeń.
Pierwsza wiedząca o mnie Koleżanka stwierdziła, że chyba jednak przejmuję się opinią innych ludzi i reakcją na ujawnienie się. Boję się bowiem poniżania mnie na oczach innych ludzi (z innych powodów przeżywałem to w podstawówce) oraz wmawiania mi zboczenia, choroby, grzechu i stereotypów. Ze wszystkim tym sobie poradzę, ale Koleżanka ma rację, łatwiej powiedzieć „nie przejmuj się”, niż tak faktycznie zrobić. Moje otoczenie nie jest mi obojętne. Godzę się na to, że niektórzy zareagują różnie, ale mi nie będzie to obojętne, ani nie będę rozpaczać, ani to nie ja będę uciekał przed odtrącającymi. Chcę być dalej, na przekór wszystkiemu.
Kolega wyzywający wszystkich i wszystko od pedałów, pedalstwa i bycia pedalskim, co w jego mniemaniu, o które zapytałem, dyskredytuje te osoby i rzeczy jako nadające się tylko dla pedałów (ergo: są czymś gorszym), a który nie wie o mojej prawdziwej orientacji seksualnej, choć zdarzało Mu się kilka razy wspominać coś o dużym szacunku do mnie — nie odpowiedział rozstrzygająco, czy wg Niego orientację seksualną widać na twarzy, gdy w żartach zapytałem Go o to, po tym jak stwierdził, że po koleżance widać, że jest lesbijką. Ale podobno lesbijki Go nie kręcą, bo są zboczone. Kilka dni wcześniej, gdy w żartach mówił, że jestem zboczony, dalej śmiejąc się odpaliłem, że nawet nie wie, jak bardzo. Robię się coraz bardziej odważny, ale chyba wciąż nie na tyle, żeby już powiedzieć Mu całą prawdę. W takim tempie niepozornych skojarzeń być może sam załapie. Albo nie załapie. Na szczęście uważa, że blogi to przeżytek.
Eli Lieb, Place Of Paradise, 2011
PS. Aha, tak, racja, zaczęło się EURO, wszędzie wokół piłka nożna, a ja nic. No tak, mój tydzień zdominowały jak widać inne wydarzenia. Ale spokojnie, lodówki też się boję otwierać, bo wszędzie koko koko... Nigdy nie byłem fanem sportów zespołowych, Ojciec mnie nie nauczył, ja czułem się gorszy na WFie, więc też nie chciałem. Piłka nożna mnie jakoś obchodzi bokiem. Co nie znaczy, że naszym w duchu i dzisiaj nie kibicuję.
Ten wpis zacząłem pisać i porzuciłem jeszcze w marcu. Tak bardzo dawno temu, że żadne z pierwotnych słów tu nie pasują...
Wydawało mi się wtedy, że będę musiał staczać walki o wielu przyjaciół. Nie mam wpływu na to, że w końcu znajdą się nawet wśród nich tacy, którzy mnie odrzucą i przestaną szanować. Nie chciałem jednak pozwolić bez bitwy Niektórym, żeby odeszli.
Przeszkadzały mi pytania i życzenia: o kobietę, o żonę, o dzieci, o ustatkowanie. Rozumiem i jestem wdzięczny za szczere intencje. Chcą dobrze. Paradoksalnie, wciąż zadając mi dyskomfort kłamania, doprowadzili do tego, że faktycznie odważyłem się chcieć „ustatkować”, choć inaczej, niż to sobie wyobrażali. Nie chcę dalej się ukrywać. Nie chcę przejść przez życie sam.
Wtedy zastanawiałem się, czy jeśli ktoś nie akceptował mojej pozornie
heteroseksualnej samotności, to czy zaakceptuje moje homoseksualne
szczęście. Czy mogłem i miałem prawo w ogóle od kogokolwiek oczekiwać szacunku, tolerancji, akceptacji.
Dzisiejszy ja nie potrafię sobie wybaczyć, że mnie nie było w Czyimś życiu. Że nie pozwalałem, by Ktoś przechodził obok i wpadł do środka. Że gardziłem miłością. Z tą świadomością będę teraz żył całą wieczność. I choć może tak miało być, to może udałoby się zdarzyć wcześniej. Znów gdybanie, obiecywałem, że nie chcę.
Dotąd nie musiałem o nikogo walczyć.
Wczoraj rano druga Koleżanka dowiedziała się o tajemnicy, że nie jestem w ciąży (bo nawet to by Ją już nie zdziwiło, jak sama zapowiadała), ani moja dziewczyna nie jest, ani żadnej dziewczyny nigdy mieć nie będę, bo jestem gejem. Nic to nie zmieniło między nami, ale słusznie zauważyła, że darzę Ją zaufaniem. Potem pogadaliśmy jeszcze trochę.
Jest OK, ale w głębi ducha nie potrafiłem cieszyć się własnym szczęściem, gdy szczęścia brakuje w innym ważnym dla mnie życiu...
Po pracy Kuzynka wzięła mnie na spacer z dzieckiem po parku. Nie mogła się nadziwić, że tak schudłem. Pewnie chcesz zapytać, jak ONA ma na imię, ale to nie tak... — Niekoniecznie musi być ONA... — No właśnie... Bez problemu przyjęła tę wiadomość. Obiecała wsparcie.
Żadna z dotychczasowych Trzech Kobiet nie domyślała się ani nie podejrzewała mojego homoseksualizmu, tak przynajmniej twierdzą (pomimo zachęty, że wolałbym, gdyby to jednak było widać/czuć). Nie wiem, co gorsze: że aż tak mocno nie interesowały się mną, czy że tak dobrze się kryłem. Czekam na Oskara za rolę drugoplanową (pierwszoplanową ukrywałem).
Nie zaliczyłem jeszcze żadnego faceta. To znaczy (ojjjjj, nie łapać mnie za słówka :P) nie ujawniłem się jeszcze żadnemu heteroseksualnemu mężczyźnie, twarzą w twarz. I choć za żadnym razem nie było łatwo, to przyznać się facetowi będzie jeszcze trudniej.
Ale chcę tego. Chcę, by bliskie mi osoby dowiedziały się ode mnie, a nie z plotek lub będąc zaskoczonym czymś na ulicy / w lokalu / w domu. Jeśli będzie trzeba, spróbuję o Nich powalczyć, z ich (i moim własnym dawnym) stereotypowym postrzeganiem gejów. Jeśli się nie uda, trudno, ale łatwo się nie poddam :P a przynajmniej tego się trzymam.
Tak się powoli zastanawiam, czy opisując realnych Ludzi prócz samego siebie, opisując prawdziwe sytuacje z udziałem innych Ludzi, w ogóle to powinienem robić. Niby czynię to tylko w kontekście mojej drogi poprzez życie, na której na szczęście pojawiają się Oni. Niby nie zdradzam zbyt wiele szczegółów. Ale nie wiem, czy tego by sobie życzyli. Nie wiem, czy bloga przypadkiem nie znajdą. Nie wiem, czy mi to obojętne.
Chciałem własnej Brokeback Mountain, na którą chciałem z początku uciekać z miejsca, w którym nie mogłem być sobą. Potrzebowałem wygadać się, skoro nie potrafiłem rozmawiać z Nimi.
Z jednej strony chciałbym, by ten blog przetrwał moją przemianę. By był trwalszym świadectwem, że byłem, jaki byłem, że się zmieniałem i jak do tego dochodziłem. Dla niektórych być może będzie czasem jakimś nieciekawym pocieszeniem, że życie bywa piękne. Dla innych wskazówką, że trzeba pokonywać stereotypy, gdy obok są Ludzie.
Z drugiej strony obawiam się, że ktoś zechce wykorzystać gejowski blog w realu. Jeśli tylko przeciwko mnie, to przeżyję, ot rozczaruję się jedną lub kilkoma osobami, będzie jeszcze większa motywacja, by mimo to Ich kochać. Nie chciałbym jednak, by moje przeżycia były kiedykolwiek wykorzystywane przeciwko mojemu otoczeniu.
Boję się też powrotu do prawdziwej tożsamości, do starych profili społecznościowych. Kiedyś będzie trzeba. I co powiem? Już raz próbowałem. Wtedy pytań z gotową odpowiedzią (skoro zniknąłeś, to pewnie w końcu się zakochałeś, jak ona ma na imię?) nie byłem w stanie zdzierżyć... Nawet od drogiej mi Osoby.
Stojąc rozkrokiem pomiędzy różnymi światami (a przecież to wciąż ten sam!), beznamiętnie patrzę na głosy dochodzące z różnych stron.
Wiem, czego chcę, ale bezpodstawnie boję się, że to zepsuję... W końcu jestem człowiekiem, a uniki i pomyłki wychodziły mi dotychczas całkiem dobrze. Jak dobrze, że jestem cierpliwy i nie rezygnuję, gdy intuicja podpowiada, że pomimo trudności warto...
Trzymam kciuki i miejsce w myślach na Niejedną i Niejednego z Was, gdy przebywacie poza internetowym światem, zwłaszcza gdy zdrowie najważniejsze. Będzie dobrze.
Ale wciąż został mi inny ból, który próbuję w sobie zwalczyć, bo nie warto się na nim dłużej zatrzymywać: że tak dobrowolnie przez tyle zbyt długich lat zapierałem się samego siebie, tłumiłem w sobie prawdziwe uczucia, odrzucałem możliwość pokochania mężczyzny... Przestałem to wypierać, ale cholernie boli, jakim prawem w ogóle mogłem, jak do tego doprowadziłem, jak mogłem być tak nieczuły i pozbawiony wszelkich uczuć. Nie poznaję siebie z tamtych lat.
Boję się, że kiedyś gdy umrę, Pan Bóg powie — obdarowałem Cię pięknym darem, byłeś gejem, w jaki sposób skorzystałeś z Mojego daru? A ja co mu odpowiem? — Boże, dzięki za Twój dar, ale taki to ja miałem gdzieś, nie obchodził mnie, nie chciałem go, gardziłem nim, wolałbym co innego? Boję się, że na koniec mych dni będę się musiał rozliczyć przed Nim z grzechu zaniechania, który już popełniłem. Że mnie nie było dla Mężczyzn lub Mężczyzny mojego życia, że mnie nie było dla Ludzi. Nie było mnie w Ich życiach, nie było Ich w moim własnym. Że nie kochałem, choć samotność nie jest moim powołaniem. Że podczas gdy wszystkich Ludzi obdarzałem szacunkiem, jednego człowieka szczerze nienawidziłem — siebie.
Jako pierwsze skojarzenie do tytułu posta być może ktoś pomyślałby, że za grzech mojej młodości jako osoba wierząca mógłbym uważać np. przebieranie partnerów seksualnych. Być może trudno to pojąć, ale tak tego nie odbieram i takiego doświadczenia niestety nie mam. Takim grzechem było zaś to, że w ogóle nie otworzyłem się na miłość w jakiejkolwiek formie. Mogę sobie ufać na tyle, że wiem, że uczyniłbym to roztropnie, ale i tak każde potencjalne uczucie odrzucałem i zabijałem.
Tych wszystkich zaniechań wstecz nie naprawię. Tego wszystkiego żałuję i za to przepraszam.
Wbrew pozorom, zaniechanie takie uniemożliwiało mi również budowanie głębszych, szczerszych i prawdziwszych relacji ze znajomymi i członkami rodziny. Unikałem kontaktów osobistych, tych wszystkich naturalnych i spontanicznych sytuacji między ludźmi, bo wydawało mi się, że nie będąc narażonym na widok mężczyzn, mniej grzeszę (tak jakby postrzeganie atrakcyjności miałoby być grzechem — tak kiedyś się zadręczałem). Wolałem trzymać Ludzi na bakier przez fejsbuki, enki i gie plusy, bo z dala od męskich oczu pozornie nie musiałem czuć się homoseksualistą (choć cały czas przecież byłem i jestem).
Wydawało mi się, że się zmienię. Wyrzucałem sobie, że mógłbym przejść „terapię” i „leczenie”. Nic takiego nie próbowałem, bo to oznaczałoby przyznanie się, że faktycznie jestem homoseksualistą, a tego przecież unikałem, sam zadręczając się każdym elementem prawdziwej orientacji seksualnej. Choć cały czas byłem taki sam, cały czas wiedziałem i otrzymywałem gdzieś przypadkiem nieprzypadkowo kolejne potwierdzenia, że tak właśnie miało być, że jestem gejem.
Nie spodziewałem się, że Ktoś, od Kogo podświadomie lecz niesłusznie oczekiwałem tylko homofobii, nienawiści i potępienia (jeszcze raz przepraszam!) — będzie w stanie szybciej i łatwiej niż ja sam zrozumieć fakt, że homoseksualizmu leczyć ani zmienić się nie da. Dziś jest dla mnie to oczywiste, ale latami czułem się winny i wstydziłem się samego siebie. Bo całe moje otoczenie negatywnie wypowiadało się o homoseksualistach, w najróżniejszych epitetach i dorabianych teoriach. Głuchy i ślepy w końcu nie jestem, a takie rzeczy wychwytywałem w sposób naturalny. Nawet w szkołach nie usłyszałem niczego poza tolerancją zboczenia, jak więc miałem siebie wtedy zaakceptować. Przeto ilekroć dzisiejsi Nauczyciele w szkołach dostrzegają taki problem i rozmawiają o tym z młodzieżą — w imieniu młodych gejów i lesbijek, którzy pod Waszą opieką staną się dorośli: dziękuję!!
Definitywnie żegnam tamten okres mojego życia. Nie będę się już zadręczał długimi latami agonii. Nie chcę. Było, minęło.
Moi blogowi Przyjaciele (dziękuję Wam za wsparcie!!) podpowiadają mi w różnych momentach, że może tak właśnie miało być, że dopiero teraz dorosłem do takiego życia, że dzięki temu jestem otwarty na miłość, że jeszcze nie skrzywdzony w ogóle w nią wierzę...
Faktycznie, wierzę w prawdziwą miłość, która może trwać nie tylko chwilę. Tylko że z dziesiątek oderwanych chwil przyjemności nie ulepię wieczności. Ależ oczywiście, że tak można, tak łatwiej, nawet przyjemniej, ot poprzestać na niezobowiązującym seksie. Bardzo korci, jestem przecież człowiekiem. Doskonale rozumiem potrzebę fizycznej bliskości odpowiednio mężczyzny i kobiety, mężczyzny i mężczyzny, kobiety i kobiety. Nie chcę jednak poprzestać tylko na potrzebach fizycznych. Brakuje mi całego mężczyzny, a nie tylko części jego ciała.
Jutro obiecany coming out wobec drugiej Koleżanki, która czuje się nieswojo, że z Pierwszą nagle mamy jakąś tajemnicę, z której była przez tydzień wyłączona. Trzymajcie kciuki!
I co dalej? Docelowo kilka zaplanowanych osób, a potem?
James Blunt, Tears And Rain z albumu Back to Bedlam, 2004
Zdaję sobie sprawę z tego, że
zaglądam w miejsca, w których ja (przez wzgląd na to, kim jestem a kim nie) chyba nie powinienem był nikogo ani niczego szukać, a znajduję. Czasami rozmawiam z Ludźmi, z Którymi nawet minięcia na ulicy powinienem unikać
dla własnego fizycznego i psychicznego bezpieczeństwa, a tu nagle rozmawiam bez ogródek...
Bliżej mi do pacyfizmu, Jonathana Smitha z Autostrady do nieba, Jana Pawła II, Matki Teresy czy dalajlamy. Przedkładam pokój, altruizm, różnorodność i pluralizm w grupie nad agresję, egoizm, monokulturę i słuszność jednostki.
Ale próbuję też słuchać i rozumieć Drugą Stronę, chociażbym sam wolał postępować inaczej lub miał inne pobudki. Nie zjadłem wszystkich rozumów, też często się mylę, inni też mogą mieć rację. Często racje są tylko pozornie sprzeczne, bo ludzie nawet nie rozmawiają. Po to człowiek ma uszy i oczy, by dać możliwość wysłuchania drugiej strony. Po to ma inteligentny rozum, żeby próbować zrozumieć. Po to serce, żeby odrzucić zwierzęcą nienawiść, znaleźć swoją życiową połówkę i swoich przyjaciół.
Wczoraj w Warszawie była Parada Równości zorganizowana przez środowiska LGBT (lesbijek, gejów, biseksualistów, transseksualistów).
Oczywiście nigdy w takiej NIE uczestniczyłem (oczywistość wynika z mojej historii opisanej na początku bloga — cały czas do niej nawiązuję, żeby pokazać nowym czytelnikom, skąd wynika moja obecna postawa).
Dotychczas zawsze jako pseudo-heteryk i potem jako początkujący gej zarzekałem się we własnych myślach, że pośród kolorowych roznegliżowanych gejów i transwestytów chodzić na paradach nie będę. Bo nie będę. Że nie cierpię tej tęczowej flagi. Że nie trzeba aż tak się pokazywać. A tak w ogóle, szczerze mówiąc, mało byłem nimi zainteresowany. Nawet gdy gdzieś w radiu czy telewizji raz w roku pojawiały się informacje o paradzie, przemykało gdzieś obok bez większej uwagi. Byłem poza nimi, w końcu mnie to nie dotyczyło, nie mogły liczyć na moje zrozumienie i akceptację.
Ale od niedawna powoli zaczynam dostrzegać sens takich marszy i parad.
Zrozumiałem jedno, jak potrzebne jest mi powiedzenie, że po prostu istnieję... Że nie dam sobie wmówić, że ma mnie nie być... Jak bardzo ważne dla gejów i lesbijek jest powiedzenie światu, że ISTNIEJEMY...
Dla kogoś, kto nie musiał całe życie się ukrywać przed wszystkimi i samym sobą, może wydawać się to idiotyczne i bez sensu. Być może, moje życie jest idiotyczne i bez sensu, ale jeśli tak w ogóle było, to właśnie o to chodzi, że nie chcę, żeby takie było.
Chcę to zmienić, chcę być sobą, chcę żyć, być prawdziwym sobą. Nie spychać fragmentu życiorysu tylko do form pokazanych w filmie Piękno, bo zbyt często opinia publiczna tylko tak chce nas widzieć, a większość z nas tak nie chce i mimo presji się nie poddaje.
Całe niemal kilkudziesięcioletnie moje życie dobrowolnie godziłem się na milczenie przed światem, ale i przed samym sobą. Stanowczo za długo. Znam ból i rozterki Tych Ludzi, Którzy tam wczoraj chodzili z transparentami pokazując, że są i chcą być. Że oczekują tolerancji, akceptacji, legalizacji, stabilności życia. Chciałbym, by nikt więcej po mnie nie chciał ani nie musiał przeżywać tego, co ja. Ani przez 16 lat, ani przez 8 lat, ani przez rok, ani nawet miesiąc.
Nie mogę jeszcze powiedzieć, czy mi się udało, że ja się już w 101% pogodziłem a wszyscy wokół już mnie zaakceptowali. Ja dopiero zaczynam. Jest dobrze, będzie lepiej, w to chcę wierzyć, w to wierzę. Ale nie wiem, czy za miesiąc, rok lub pięć lat, nie będę pobity lub nie zginę z rąk kogoś, kto nienawidzi takich jak ja, choć kompletnie mnie i nas nie zna. Nie mam na to wpływu. Co prawda chyba nie bywam w nieodpowiednich miejscach i chyba zachowuję się przyzwoicie, więc co mi może grozić... Mi raczej nic. Mnie raczej ten problem nie dotyczy.
Raczej. Bo skąd mogę wiedzieć.
Ale ludzi są różni. Jedni czasem też powinni mieć prawo do drobnych gestów, jak pocałunek czy trzymanie się za rękę. Drudzy też nie powinni być epatowani erotyzmem w żadnej postaci, ani homo-, ani heteroseksualnym (też nie!!), jeśli akurat tego nie szukają. Oby nie szukali.
Ja nie chcę, by ktokolwiek kiedykolwiek ginął lub był pobity tylko za to, że jest gejem i mu się „należy”. Czy aby na pewno na to nie mam żadnego wpływu? Wiem, że nie można siedzieć cicho. Wczoraj skrzywdzono kogoś daleko ode mnie, jutro mogę być to ja, choćby naprawdę nie można było mi nic zarzucić poza miłością.
Miłość nie powinna być konfrontowana z nienawiścią. Pierwsza przetrwa wszystko dopóki druga nie zabije wszystkiego włącznie z sobą. Jestem bardzo naiwny i zdaję sobie z tego sprawę, ale idealistycznie chciałbym, by to szacunek i akceptacja drugiego człowieka wygrywały z obojętnością i nieszczęściami tego świata. Jeśli nie w stu przypadkach na sto, to chociaż w dziewięćdziesięciu. Albo pięćdziesięciu. Albo choć w jednym. Zawsze lepiej, niż w żadnym. Tak źle na szczęście nie jest.
Ale wszyscy żyjemy i dalej będziemy żyć pośród siebie. Dajmy sobie wzajemnie prawo do życia, do posiadania własnych poglądów bez narzucania ich drugiej stronie.
Chciałbym, by już obecne pokolenia naszych dzieci miały lepiej. Bo na to zasługują. Bo to są dzieci, kuzyni i sąsiedzi także Tych, co nienawidzą. Nietolerancję dziedziczą widząc, co robi i mówi ojciec, matka, otoczenie. Bo niektóre spośród tych dzieci także będą Gejami i Lesbijkami, czy ktoś tego chce, czy nie (gdyby to można było zmienić, nie byłoby mnie tutaj — odsyłam do poprzednich postów na blogu). Wszystkie dzieci kiedyś staną się dorosłymi. Niech nie czują nienawiści ani do, ani od drugiego człowieka...
Czy parady i marsze Gejów i Lesbijek to dobry pomysł? Chciałbym, żeby był jakiś lepszy sposób na zmianę postrzegania nas. Ale nie wymyśliłem żadnego lepszego pomysłu. Czy wezmę w nich kiedykolwiek udział? Na razie chyba czuję opór, choć niewątpliwie mniejszy niż Te Nienawidzące Osoby, które chodzą na kontrmanifestacje, pokazując, że nie chcą gejów w Polsce...
I nie wiem, czy się śmiać, czy płakać, że choćbyśmy wraz z innymi gejami faktycznie wszyscy wyemigrowali, to zabralibyśmy również niektórych ich synów, bratanków, siostrzeńców, braci, innych bliskich krewnych, sąsiadów, współpracowników, przyjaciół, kolegów i znajomych, którzy też są gejami w nie mniejszym ukryciu, niż ja. Tylko się ukrywają, dokładnie tak samo, jak robiłem i robię to ja. Skoro wszystkich, to wszystkich.
Wyczekuję dalszych reakcji koleżanki. Trochę się boję, że Ją rozczarowałem, długo by pisać dlaczego.
Bo taki facet jak ja okazał się gejem; czyli jednak faceci to świnie; czyli jednak kilka rzeczy lub brak innych tłumaczy się nie dżentelmeństwem, lecz homoseksualizmem; czyli straciła kolegę heteryka, choć takiego we mnie nigdy nie miała.
Bo gej kogoś obciążył tą wiedzą; normalnie nie wytrzymał i się wygadał; normalnie narzucił się tym własnym życiem, a kogo to obchodzi; normalnie zachowuje się normalnie, jakby to wszystko było normalne, a przecież wszyscy mówią, że nie jest, a wszyscy zawsze mają rację.
Bo to wszystko zmieni, a przecież nie zmienia nic, bo cały czas już takie to było.
PS. Nim skończyłem redagować całość posta, odpowiedziała z uśmiechem, że nie jest zła... Ufff...
Tyler Ward & Alex Gronlund, Is Anybody Out There?, 2012
(oryg. K'naan & Nelly Furtado z albumu More Beautiful Than Silence, 2012)
Zawsze mnie ciekawi, ile osób faktycznie słucha/ogląda dołączane filmy? :)
Chcę sprostować mit, że o innych myślę rzekomo więcej, niż o samym sobie. Jest przecież dokładnie odwrotnie. Pomimo tego, że chciałbym by jeden ktoś i wszyscy inni ludzie byli ważniejsi ode mnie samego, to stałem się egoistą, egocentrykiem i egotykiem, a ostatnio stan ten niestety się pogłębia. Za bardzo skupiam się na sobie, a za mało na Ludziach i Ich Życiu. Cały ten blog, nawet to pojedyncze użalanie się nad sobą, jest tego dowodem. To również chcę w sobie zmienić, ale nie chciałbym opuszczać blogu... Marnym pocieszeniem jest jedynie to, że przez takie EGO przechodzę po latach wypierania prawdy. Być może tak muszę, być może tak trzeba, być może lepiej tak niż inaczej.
Ukrywanie się ciążyło mi na duszy od dawna, nie raz pisałem o tym na blogu.
Ostatnio dziewczyny w pracy kolejny raz „dobijały” mnie stwierdzeniami, że moja dziewczyna będzie miała ze mną dobrze, bo dzięki nieuchronnemu przysłuchiwaniu się Ich nieskrępowanym rozmowom, znam je lepiej niż każdy inny mężczyzna, który takiej możliwości nie miał, więc będę mógł ze swoją rozmawiać i doradzać o wszystkich kobiecych sprawach. Mają całkowitą rację w tym sensie, że dużo się nauczyłem o płci przeciwnej. Czuję się zaszczycony, że czasami traktują mnie jak swoją koleżankę ;) z naciskiem na „czasami”, bo nie mam też żadnych wątpliwości, że traktują mnie też jak kolegę. Absolutnie mi to nie przeszkadza, że mnie facetowi jest dane poznawać babskie problemy i kobiecy sposób myślenia. Nie mam za złe, że nie wiedząc tego czegoś, życzą mi dobrze, postrzegając mnie jak coraz fajniejszego kandydata na męża dla jakiejś ich koleżanki.
Tylko psychicznie boli mnie strasznie, że tak się to potoczyło, że tak mało o mnie wiedzą. Że w tej jednej istotnej dla mnie sprawie dławię się własną śliną pod kneblem, który sam sobie coraz głębiej wciskałem w usta. Że mając tysiące okazji do zaprzeczenia, do powiedzenia prawdy, przez wszystkie lata nigdy nie zdobyłem się na szczerość. Że tyle razy pytany o dziewczynę i przyczyny kawalerstwa, cały czas zbywałem to kłamstwami, choć akuratnie Im powinienem był powiedzieć prawdę.
Może to kłamstwo nie byłoby dla mnie aż tak coraz bardziej bolesne do powtarzania, gdyby nie prosty fakt, że wcale nie chcę przejść przez życie sam, choć próbowałem tego całą dorosłość, ale samotność nie jest moim powołaniem. Niektórzy wolą żyć bez związku, nie potrafią żyć w związku lub nie chcą w nim żyć. Dochodzą do tego po latach przykrych cierpień. Jak widać moja droga była inna.
Z tego powodu jest mi przykro, cokolwiek dalej się nie zadzieje i czy dalej będzie chciała mnie znać
Nowa powierniczka mojej tajemnicy oczywiście ma imię, ale dbam o względną anonimowość, poza tym nie wiem, czy by sobie tego życzyła, dlatego nie przytaczam Jej tu pod żadnym imieniem.
Chciałbym Ją wcześniej zapytać, czy chce o tym wiedzieć, czy mogę Jej powiedzieć, czy chce mnie znać z obu stron. No ale to z definicji jest niemożliwe, samo pytanie zdradziłoby to, czego mogła nie chcieć wiedzieć.
Chciałem, by wyglądało to inaczej, próbowałem kilka razy, wtedy nie wyszło z przyczyn niezależnych ode mnie. Wczoraj alkohol być może ułatwił sprawę, ale nie był do tego narzędziem. Wspólna impreza i tak była w planach, każdy pił po równo. Mogłem nie prosić Jej na bok, wówczas byłaby to zaledwie kolejna taka impreza, nie wyróżniająca się niczym od poprzednich... Spytałem, czy pamięta żart... Że wtedy zaprzeczyłem, ale tak naprawdę skłamałem... Nie załapała od razu... Gdy zrozumiała, nie okazywała złości ani nietolerancji... Jestem szczęściarzem, mogąc Ją znać, choćby teraz coś miało prysnąć. W tamtej chwili nawet nie myślałem, co bym zrobił, gdyby zaczęła np. wyzywać mnie od zboczeńców albo pobiegła rozgłosić wszystkim nowinę... Ani co będzie, jak mimo zapewnień i tak rozgada. Może rozgadać, choć zaboli, przynajmniej ja nie będę musiał.
Żywię wielką nadzieję, że Ona dziś na kacu nie potraktuje mojego wczorajszego zwierzenia jak żartu wstawionego kolegi...
Tak się nawet zastanawiam, czy słysząc gdzieś o dzisiejszej paradzie równości, skojarzy to ze mną. I co o mnie sobie pomyśli. Bo przecież mamy różne siatki pojęciowe. Ona gejów zna ze stereotypów,
ja tak bardzo odbiegam od stereotypów, że muszę chyba jej powyjaśniać
wiele rzeczy... Ciężko będzie w poniedziałek, choć praca to nie miejsce
na takie rozmowy... Przynajmniej dotąd ja tego unikałem. Może da się namówić na rozmowę po pracy, ale będzie ciężko.
Głowa trochę boli, ale najwyraźniej inni Ludzie przeżywają kac znacznie gorzej, a może piją jeszcze więcej alkoholu niż zdołałem ja, w obu przypadkach szczerze współczuję ;) Zapomniałem, że Mama nie raz próbowała spić Tatę, ale tęga z niego głowa i nigdy się nie udało :) Być może cokolwiek z tego odziedziczyłem, że wszystko przeżywałem świadomie, a teraz nie jest najgorzej...
Czy mam kac moralny? Czy ja w ogóle wiem, co najlepszego narobiłem? :) Wydaje mi się, że nie żałuję. Choćbym dożywotnio milczał, nie zmieniłoby to mojej orientacji. Chyba się nawet cieszę :), ale za wcześniej na takie kategoryczne stwierdzenia. Żyję dalej i już nie mogę się doczekać, co przyniesie czerwiec, lipiec i dalsze miesiące :)
PS. Zadzwoniła daleka Ciocia z Katowic, podzielająca moją pasję. Stęskniła się za moim głosem i rozmową... (ja za Nią też). Wnuczka znalazła chłopaka, a ja? Taka wielka szkoda, że się marnuję sam... No szkoda, Ciociu, szkoda... Może kiedyś porozmawiamy... Czy aby na pewno? Czy starszej krewnej otwartej na ludzi i świat, mającej podobnie jak ja kontakty z całą(!) naszą wielką rodziną, też jestem gotów przyznać się, że jestem gejem?
PPS. Nie brałem nigdy udziału w Lednicy ani nie jestem już taki młody ;), ale gdybym był bardziej odważny, miałbym zgryza, czy dziś jechać do Warszawy, czy na Lednicę...
Dziś będzie krótko, bo chyba jestem pijany i nawet nie mam siły poprawiać literówek we własnym tekście. Chyba, bo nigdy nie piłem więcej niż powiedzmy dwóch kieliszków wódki. W ciągu 29 lat nigdy(!) nie byłem pijany. Nie wiem, ile ich wypiłem dzisiaj. Dużo. Za dużo. Więc to ogłupiające, choć mijające uczucie, to chyba właśnie to.
Wypiłem na tyle, że się odważyłem, choć chyba nie powinienem. Nie dziś, nie Ją, nie w takim stanie. Ona zasługiwała na lepsze okoliczności, ale chyba nie potrafiłem czekać dłużej, przepraszam... Nie wiem jeszcze, co takiego najlepszego zrobiłem. Zapewne świadomość ta przyjdzie na kacu jutro (pierwszy prawdziwy kac w życiu).
Jednej z Koleżanek z pracy powiedziałem, że jestem gejem.
Ona twierdzi, że nie wiedziała ani nie domyślała się. Faktycznie, zachowywała się jakby była zaskoczona (na pytanie, czy naprawdę nigdy nic nie podejrzewała, zaprzeczyła). Przeprosiłem Ją, że Ją tym obciążam, że kiedyś Ją okłamałem, że nie byłem szczery, choć chciałem i powinienem był być szczery, dziś traktując Ją po przyjacielsku. Podziękowała za zaufanie, obiecała dyskrecję. Nie pamięta, że kiedyś naprawdę żartowała, ostrzegając dla żartów innego młodego heteryka, żeby na mnie uważał, bo jestem gejem (właśnie wtedy zaprzeczyłem i za to przepraszałem). Dziś tego nie pamięta, a jeśli w ogóle tak powiedziała, to teraz potwierdza, że żartowała. Później próbowałem kilkukrotnie upewniać się, czy wszystko jest w porządku... Tak bardzo cieszę się, że to jednak Ona, a zarazem tak bardzo martwię się, czy jednak nie narzuciłem się Jej swoim "problemem"...
Chciało mi się płakać tylko w tym momencie, w którym szczerze Jej wyznałem, jak mi przykro, że czasami chcę zmienić pracę, choć tak wiele dla mnie znaczy znajomość z Nią i drugą Koleżanką z pracy. Tej Drugiej też chciałem powiedzieć, ale tak się zadziało, że się dziś nie udało.
Z uwagi na wpływ alkoholu, nie zdaję sobie jeszcze w pełni sprawy z wagi/konsekwencji tego wydarzenia.
PS. Resztkami sił zwyczajowo dobieram jakąkolwiek piosenkę do posta, nie będzie oryginalna: