Legalizacja związków partnerskich pomnoży chaos społeczny – uważa ks. prof. Andrzej Szostek, etyk z Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, którego poglądy przypomniała dziś Katolicka Agencja Informacyjna, tuż obok notki o śmierci abp. Carlo Maria Martini, postępowego katolickiego kardynała i jezuity, akceptującego wspieranie przez państwo trwałości świeckich związków homoseksualnych.
Żaden człowiek nie ma prawa do decydowania o tym, jak żyć mają inni
ludzie, dopóki nie wyrządzają komuś krzywdy. Tymczasem ww. wypowiedzi prof. Szostka, niechlubnie czczone jako przejaw tradycji i korzeni chrześcijańskiej Polski (podczas gdy nie to decyduje o ciągłości pokoleniowych więzi i zwyczajów), powtarza często nawet ta część Społeczeństwa, która z Kościołem się nie identyfikuje. W jakimś sensie, czuję moralny obowiązek łamania milczenia w tym temacie. Dla własnej wygody nie czynię tego pod własnym nazwiskiem, bo ja jestem jeden, a oponentów wielu.
Gwoli ścisłości, określenie legalizacja związków homoseksualnych jest nieprawidłowym uproszczeniem, bowiem homoseksualizm (odczuwanie popędu płciowego do osób tej samej płci) nigdy nie był zakazany. Jako takie traktowano tylko uzewnętrznione zachowania nieheteronormatywne. Te zaś przestały być zakazane w polskim prawie już w 1932 r. (sic!). Współcześnie tylko niektóre kraje utrzymujące szariat za akty homoseksualne orzekają i wykonują karę śmierci.
Niektórzy uważają, że homoseksualizm jest niezgodny z naszą konstytucją i sprzeczny z systemem wartości większości Polaków. Konstytucja jedynie przewiduje szczególne wsparcie państwa dla kobiety i mężczyzny tworzących małżeństwo. Nie wypowiada się ani na temat homoseksualizmu, ani związków partnerskich. Przecież to są różne kategorie pojęciowe. Konstytucja nie zakazuje niczego odczuwać. Dlaczego cudze życie miałoby być zgodne lub sprzeczne z czyimkolwiek systemem wartości? Nikomu przecież nie każę być homoseksualistą, to byłoby niemożliwe. A że ktoś taki jest, to chyba przecież nie zabijemy, nie potępimy za to, jaki/jaka jest?
Próbuje się w mediach i świątyniach ukuć slogan i wrażenie, że homoseksualizm jest przeciwny rodzinie i małżeństwu, że „zgoda” na związki homoseksualne miałaby zgubne skutki dla ludzkości (sic!). Na marginesie, Kto dał zgodę moim Rodzicom, że mnie urodzili, a mi, że mogę żyć? Kto mi pozwolił czuć i kochać?
Jak się nie bronić, gdy atakują i zarzucają (co najmniej w tym zakresie) niewinnej Konwencji ws. przemocy wobec kobiet i przemocy domowej, której podpisanie przez Polskę na chwilę opóźniono, bycie furtką do legalizacji nowych form rodzinnych, w tym związków tej samej płci, oraz promowanie homoseksualizmu. Tak jakby wszystko, co niemałżeńskie, było lub powinno być nielegalne i do potępienia. Tak jakby jakąkolwiek orientacje seksualną można było promować.
Na marginesie, osobiście nie uważam, aby status illegitimi thori (łac. z nieślubnego łoża) był kiedykolwiek, a tym bardziej dziś, uzasadnionym powodem do dyskryminowania dziecka czy rodziców. Ileż osób przez takie postrzeganie cudzołóstwa niesłusznie cierpiało, miało rozbite i niesprawiedliwie cięższe życie (oraz nie mogło powrócić do Boga, w przypadku wierzących). Z jednej strony, Ludzie odchodzą od krzywdzących stereotypów nawiązujących do tradycyjnego społeczeństwa. Z drugiej strony, odrzucając w tym zakresie stanowisko Kościoła, zupełnie niepotrzebnie przestają wierzyć w Boga. Ludzie (duchowieństwo) przesłaniają im Boga, którego miłość, miłosierdzie i światłość są większe niż ograniczenia ludzkich umysłów. O ile ktoś wierzy.
Ksiądz profesor, któremu pokornie z racji Jego człowieczeństwa, kapłaństwa, wieku i wykształcenia chciałbym okazać należny szacunek i miłość bliźniego, autorytatywnie stwierdza, że niemałżeńskie związki międzyludzkie (konkubinat, związki partnerskie) osłabiają społeczeństwo. Pozwolę sobie nie zgodzić się z tą hipotezą.
Kiedyś małżeństwa były często aranżowane, a ich trwałość co prawda wzmacniał społeczny ostracyzm kochanków, bękartów oraz nacisk na ich konwalidację w małżeństwie, ale kosztem osobistej godności i poczucia szczęścia małżonków, rodziców i dzieci. Takiej historii rodziny nie uznałbym za chlubną, gdy już wtedy stanowiła społeczną fikcję i przyczynek do niegodnego traktowania bliźniego, które nie powinno było mieć kościelnego, społecznego ani państwowego wsparcia.
Współczesna statystyka rozwodów, separacji (prawnych i faktycznych) i konkubinatów niestety NIE jest powodowana istnieniem i coraz większą społeczną akceptacją związków niemałżeńskich (konkubinatu) między kobietą i mężczyzną, ani przecież tym bardziej między osobami tej samej płci. Co więcej, jeśli ludzie płci przeciwnych z jakichś przyczyn mieliby się krzywdzić pod przykrywką małżeństwa (jak niejednokrotnie się dzieje), to z dwojga niedobrego lepiej, jeśli spróbują godnie rozwiązać swoje problemy, chociażby poza małżeństwem. Przecież nie o liczbę małżeństw zawartych w każdym roku tu chodzi, nie o problemy, które były, są i będą stawać między dwojgiem ludzi. Chodzi o to, co społeczeństwo (tudzież dla niektórych Kościół) proponuje takim ludziom w kryzysie, gdy doświadczają problemów i zwątpienia. Czy przypadkiem nie żąda się niemożliwego, nie proponując niczego, z czym człowiek mógłby naprawdę (a nie w teorii) kontynuować życie? Czy nie odmawia się (lub zabiera) prawa do trwałej i ciut mniej kłopotliwej miłości (niemałżeńskiej, po rozwodzie, w związku partnerskim lub homoseksualnej) i tym samym prawa do szczęścia?
Nietradycyjne formy życia rodzinnego i społecznego nie są przecież ucieleśnieniem zła. Wszyscy jesteśmy ludźmi, większość z nas pragnie szczęścia, dużej liczbie osób udaje się to czasem osiągać. Na różne sposoby. I to jest najpiękniejsze i najważniejsze w życiu, gdy dwoje wolnych ludzi pragnie zbudować wspólnie coś dobrego. Niech inni Ludzie nikomu tego nie odmawiają, odbierając wszystko i nie dając realnie nic w zamian. Niewątpliwie, faktycznie, współcześnie ludzkość nie dyskryminuje różnorodności związków między ludźmi.
Czemu więc taka niedyskryminacja miałaby się rozciągać w jakimś wąskim zakresie na instytucje prawne? Dlaczego prawo nie miałoby dyskryminować dwojga ludzi, chociażby tej samej płci, którzy nie mogą lub nie chcą żyć w małżeństwie, ale mimo wszystko chcą żyć w trwałym związku? Dlaczego społeczeństwo nie miałoby wspierać takiej trwałości? Dlaczego państwo i Kościół miałyby promować niestałość i niestabilność takich niemałżeńskich związków?
Ludzie (społeczeństwo, państwo, kościół, prawo) oddziałują na jednostkę, mogąc tworzyć skutki zarówno pozytywne i negatywne, zamierzone i niezamierzone, oddziałujące na mniejszy lub większy krąg adresatów, tradycyjne i wyłamujące się poza wcześniej znane schematy, mainstreamowe lub niszowe.
Niewątpliwie wsparcie państwa dla niemałżeńskich związków w Polsce byłoby czymś nowym w naszej rzeczywistości, ale już nie tak nowym i wcale nie wyjątkowym, jak gdzie indziej na świecie. W tym zakresie odejście od tradycji promowania krzywdy ludzi za wszelką cenę (bo tradycja coś nakazuje) uważam za zaletę, a nie wadę zachodnich społeczeństw. W Polsce konkubinat niemal nigdy nie cieszył się zainteresowaniem ustawodawcy, poza drobnymi wyjątkami. Teraz byłaby to istotna zmiana.
Czy rodzina nieoparta o małżeństwo, zwłaszcza gdy posiada dzieci, jest gorsza od takiej zaczynającej się od małżeństwa? Oczywiście, że sama przez się nie jest. W małżeństwach bywa różnie, w innych związkach też. Czasem małżonkowie zdradzają się, biją się, wyzywają, nie szanują. Tak samo w innych związkach. Ale to zależy od człowieczeństwa, a nie od przysięgi lub papierka. Owszem, obrączka ułatwia przypomnienie sobie, co ktoś sam z partnerem/małżonkiem chciał lub otoczenie kiedyś chciało, by dla dwojga ludzi było ważne przez długie lata. Ale jeśli dla dwóch jednostek przestaje być ważne w taki sposób, że się krzywdzą, to przecież to nie ma sensu.
Czasem obawa przed małżeństwem jako takim pozornie nieodwołalnym społecznym skutkiem, a może brak odczuwanej i uświadomionej takiej potrzeby, już zawczasu bywa silniejsza, co nie znaczy przecież, że odbiera pragnienie trwałości stworzonej relacji dwojga osób. Czy jest ktoś na sali, kto osobiście nie zna żadnego konkubinatu? Czy ktoś mógłby odmówić konkubentom nazywania ich uczuć miłością? Czy ktokolwiek czuje się upoważniony do dyktowania innym, jak mogą, a jak nie mogą żyć, bo w przeciwnym przypadku ich szczęście będzie kłuć innych w oko? Każdy ma jakieś problemy, małżeństwo jedynie może, ale nie musi ułatwiać ich wspólne rozwiązywanie.
Po co więc związki partnerskie? Po co czemuś innemu niż małżeństwo dawać jakieś uprawnienia? A tak w ogóle, to jakie?
Po pierwsze, NIE rozmawiamy o alternatywie: albo rejestrowany przez państwo (w tym tylko sensie „zalegalizowany”) związek partnerski, albo małżeństwo. Mówimy o czymś, co małżeństwa i tak nie osiągnie, bo nie może lub nie chce. Alternatywę tworzy więc albo związek partnerski, albo nic.
Po drugie, związek partnerski zabezpiecza podstawowe interesy partnerów, w pewnym podstawowym zakresie, ułatwiając wytrwanie w stałym związku w trudnych sytuacjach, a czasem po prostu wybrnięcie z kłopotów, które powstają przy braku małżeństwa. Gdy lekarze nie dopuszczają jednego z partnerów do nieprzytomnego drugiego partnera, bo nie mają i nie mogą uzyskać jego zgody. Gdy majątek po śmierci partnera dziedziczy czasem skonfliktowany krewny, pozbawiając życiowego dorobku partnera pozostającego przy życiu. Albo gdy po rozstaniu w pierwszych chwilach brakuje środków do życia.
Po trzecie, życiowym partnerom, chociażby takim zarejestrowanym w związku partnerskim lub podobnej instytucji, ale nie będących w małżeństwie, łatwiej się rozstać niż właśnie w małżeństwie, ale zarazem trudniej, niż gdyby nie łączyła ich żadna prawna więź.
Po czwarte, związek partnerski nie jest lepszy od małżeństwa, to nie jest kontrpropozycja, wspaniały wynalazek współczesności zamiast małżeństwa. To jedynie sugestia, by ludzie pamiętali, że jak być razem, to dobrze na dłużej. Tak niemal na zawsze, a potem się zobaczy, do rozstania lub do śmierci. Ale gdy coś się stanie, nikt nie zostanie na lodzie w tragedii, po której się może nie pozbierać.
Po piąte, pary homoseksualne są i będą, czy się komuś podoba czy nie. Pary gejów i lesbijek mają takie same problemy jak pozamałżeńskie pary heteroseksualne. Dopóki społeczeństwo zabrania wspierania trwałości naszych związków, dopóty nie ma prawa oczekiwać, że będziemy siedzieć cicho. Bez związków partnerskich nie ma też tej społecznej zachęty, by zamiast poligamii trwać w monogamii pomimo problemów, jakie ma także każda osoba heteroseksualna.
Po szóste, związki partnerskie nie zastępują rodziny, bo ta istnieje chociażby rodzice nie byli małżonkami, chociażby dzieci nie było. Kiedyś rodziny były wielopokoleniowe, a kontakty utrzymywało się z dalszą rodziną, chociażby poprzez rodzeństwo dziadka czy pradziadka. To, że dziś ludzie zamykają się we własnych ścianach i zapominają nawet o własnym rodzeństwie, nie ma nic wspólnego z propozycją uregulowania sytuacji tysięcy osób hetero- i homoseksualnych. Moim skromnym zdaniem, taką małą rodzinę mogą również tworzyć dwie prawdziwie kochające się osoby tej samej płci, tyle że przy naturalnym toku rzeczy nie dadzą sukcesji nowemu pokoleniu.
Niebawem dalsze prace parlamentarne nad kilkoma projektami ustaw o związkach partnerskich.
Tyle w Waszym imieniu...
LeAnn Rimes & Los Angeles Gay Men Chorus, The Rose, 2010
Bardzo madry i wywazony wpis! Moge sie tylko pod nim podpisac, bo mysle podobnie. Mam szczescie zyc poza tym rozmodlonym i nietolerancyjnym krajem, gdzie miedzy homoseksualizmem a pedofilia stawia sie znak rownosci, nie baczac na statystyki (czy sa tam takie?), ze najwiecej przypadkow pedofilii notuje sie w rodzinach hetero (usankcjonowanych, rzecz jasna, przed oltarzem) i posrod kleru.
OdpowiedzUsuńNie trace nadziei, ze ta moja Polska kiedys znormalnieje, ale bedzie to proces na dziesieciolecia, jesli nie dluzej.
To pisalam ja, mezatka bez pokropku, ale z ponad 30-letnim stazem i corka niepokropionych rodzicow.
Bede tu bywac.
Pozdrawiam cieplo
Pisałem, co myślę i czuję. Nie chcę opuszczać mojej Ojczyzny. Ufam, że Polacy otworzą oczy (Effatha!) tak jak to księża gorliwie krytykowali samodzielnie myślących katolików w kazaniach po ostatniej niedzielnej mszy.
Usuńheh, niestety jeszcze mnóstwo wody w Wiśle musi upłynąć żeby było choć ciut lepiej :] aż z czystej ciekawości przeczytam przygotowywane projekty ustaw w tym temacie;
OdpowiedzUsuńi bardzo Ci dziękuję za ten niesamowicie wyważony i trafny post!
Dzięki. Mogę je na blogu przeanalizować, jeśli ktokolwiek jest jeszcze zainteresowany...
UsuńZgadzam się z tym w 100% :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam,
Od wpisów może zacznie się także i robić lepiej...?
OdpowiedzUsuńKocurek, Albert: dziękuję. Wiem, że milczeć nie mogę. Czy sam blog wystarczy? Na pewno nie. Ale niech i w ten sposób wesprę Ludzi, bo przecież o ludzi w tym wszystkim chodzi.
UsuńA ja czytam i slabo mi sie robi.
OdpowiedzUsuńNie, nie z powodu tresci notki, bo pieknie (jak zawsze) to napisales.
Tylko juz mi rece opadaja i zwoje mozgowe sie prostuja jak mysle ile juz razy tlumaczylam i ile jeszcze razy bede tlumaczyc to samo. Czasem mam ochote gryzc, kopac i drapac...
Czlowieku Prorodzinny!!!
Nikt nie stoi na drodze szczescia Twojej rodziny tylko dlatego, ze sam rodziny nie posiada i ze jest homoseksualista.
Tak naprawde Czlowieku Prorodzinny, to nikogo nie obchodzi Twoja rodzina, to jest Twoja sprawa, Twoj interes wiec skup sie nad ta swoja rodzina sam, bo nikt inny tylko Ty mozesz o nia dbac.
Ale przestan stawac na drodze szczescia innych, jako i oni na Twojej nie stoja.
Zajmij sie soba, swoja rodzina, swoim zyciem, szczesciem i czym tam jeszcze chcesz, pod warunkiem ze SWOIM!!!
Jedyne czego inni (bedacy poza Twoja rodzina) oczekuja od Ciebie, to zebys sie przestal wtracac w ich zycie, przestal zagladac przez dziurke od klucza, przestal potykac sie o ich szczescie.
Takie proste i tak niewiele.
Dlaczego Czlowieku Prorodzinny tak sie boisz tego?
Czy naprawde Twoj rozum nie potrafi ogarnac tak prostej sprawy?
Zyj i daj zyc innym!!!!!!!!!!!!!
Dziękuję, Stardust! :* Dobry i wielki (ale tylko duchowo) z Ciebie Człowiek!
UsuńNiech człowiek nie odbiera innym ludziom szczęścia, skoro oni tego nie robią jemu.